Ta strona używa plików Cookie. Korzystając z tej strony zgadzasz się na umieszczenie tych plików na twoim urządzeniu
Rok 2055: jeszcze Polska nie zniknęła
28.07.2025

Rok 2055: jeszcze Polska nie zniknęła

Przez trzy dekady socjologowie ostrzegali przed demograficzną dziurą

Dziś fala tsunami już sięga brzegu Bałtyku. Społeczeństwo starzeje się błyskawicznie a wskaźniki dzietności lokują nas na samym dole światowych statystyk. Mamy dobrą i złą wiadomość. Ta zła: żadna z politycznych ekip nie przejęła się ostrzeżeniami. Ta doba: właściwie tez jest zła, gdyby się przejęli, prawdopodobnie i tak wiele by to nie zmieniło. Korea Południowa zainwestowała  250 mld dolarów w zwieszenie dzietności, a mimo to jest dziś na demograficznym dnie. Jak wyglądać będzie Polska w 2055 roku? Przyjrzyjmy się dwu alternatywnym scenariuszom, które ukształtują życie dwojga Polaków: Romana ze wsi Wrocki nieopodal Golubia-Dobrzynia oraz Julii z Bydgoszczy.

 

 

Polska Romana-Granice zamknięte na amen

 

Wrocki, 10 lipca 2055. Słońce wschodzi nad polami rzucając długie cienie na puste podwórka. Roman nadal żwawy 78-latek, krząta się po swojej zagrodzie. Cisza. Cisza, która dzwoni w uszach, przerywa tylko szelestem wiatru w starych lipach i mdlącym zapachem chemikaliów z oprysków na okolicznych polach. Tętniąc niegdyś życiem wieś niemal opustoszała. Do Romana powracają jednak wspomnienia Wrocek pełnych życia. W 2025 roku, gdy miał 48 lat, we wsi mieszkało jeszcze ponad 700 osób, działała szkoła podstawowa, dwa sklepy i prężna ochotnicza straż pożarna. Dziś po szkole zostały ruiny, sklepy dawno zamknięto. W zeszłym roku pożar u sąsiada, próbowali gasić inni sąsiedzi, bo strażacy z Golubia byli zaangażowani w gaszenie zakładu w przeciwległej części gminy. Ostatecznie dom sąsiada spłonął niemal do reszty. Ostatni strażak z dawnej ochotniczej drużyny we Wrockach zmarł trzy lata temu. Nawet kościół we Wrockach stoi zabity deskami. Od 2046 roku służy jako magazyn chemikaliów dla pobliskiego, wielkiego gospodarstwa rolnego. Odór, szczególnie latem, gryzie w gardło. Ludzie protestowali, pisali petycje, ale kto by się przejmował kilkudziesięcioma staruszkami? Codzienność Romana to walka z samotnością i marnym zaopatrzeniem. Żona zmarła dziewięć lat temu. Na szczęście pozostała trójka dzieci. Kiedy przychodziły na świat, we Wrockach było jeszcze kilka „wielodzietnych” rodzin. Dziś wiele małżeństw nie ma dzieci w ogóle, a dwójka to absolutna rzadkość. We Wrockach tylko jedna rodzina ma dziś taką parkę. Starszy syn, Patryk, jako dzieciak zarzekał się, że pozostanie na gospodarce z rodzicami, ale wielkie holdingi zarżnęły małych rolników, zanim Patryk przejął gospodarkę po ojcu. Przydało się jednak technikum mechaniczne, dzięki któremu Patryk dostał pracę w Łomiankach. Roman widuje się z nim średnio dwa razy w roku. Patryk mieszka samotnie, szukał w Łomiankach partnerki, ale „te fajne już dawno w związkach, a większość ani myśli o zamążpójściu”, tym bardziej że Patryk nie bardzo ma czym zaimponować - nadal spłaca kawalerkę.

 

Na wyspach dobrobytu

 

Drugi syn, Kuba, wyjechał do Oslo. Na nic zdały się z trudem opłacane studia informatyczne. Sztuczna inteligencja zastąpiła tysiące takich jako on. W Norwegii Kuba ma przynajmniej stałą pracę w domu spokojnej starości. Z ojcem co sobotę łączy się przez Internet. Córka Romana, Iga, wyjechała do Holandii. Narzekała, że Polska się wyludnia, a ona „nie będzie czekać, aż ktoś ją zauważy, skoro rówieśników ubywa”. Trudno nie przyznać jej racji. Znalezienie partnera, a co dopiero założenie rodziny, to dziś potężny problem dla młodych z prowincji. Do tego tradycyjne rodziny, te oparte na małżeństwie i dzieciach, są coraz większą rzadkością. Roman widzi to na własne oczy - jego wnuki, choć już dorosłe, nie spieszą się do ślubu, a o dzieciach nawet nie wspominają. Liczba zawieranych drastycznie spadła. Już tylko co trzecia para decyduje się na małżeństwo. A i tak dwie trzecie małżeństw się rozpada. Samotność stała się normą, a wizja pustych domów i wymarłych rodów to nie tylko statystyka, ale rzeczywistość, która kole w oczy. Roman często marzył o przeprowadzce do dużego miasta - do Torunia, może do Bydgoszczy, tam, gdzie jeszcze jest życie, sklepy, lekarze. Wie, że to nie realne. Ceny nieruchomości poszybowały w kosmos. Niby populacja się kurczy, a presja na nieliczne, w miarę prężne aglomeracje jest ogromna. Kto mógł, ten przeniósł się do takiej wyspy dobrobytu. Szkoda, że działka we Wrockach jest dziś warta grosze, a za kawalerkę w Toruniu trzeba byłoby sprzedać kawał wsi.

 

Pielęgniarka będzie z tydzień

 

Śniadanie to samotna kawa i kromka chleba. Chleba, po który trzeba jechać do Golubia-Dobrzynia, oddalonego o 15 kilometrów. Lokalny autobus nie jeździ już od 2035 roku. Za mało pasażerów, nie opłacało się. Roman ma stary, chiński samochód elektryczny, ale bateria jest już coraz słabsza. Ostatnio rozładowała się, gdy przejeżdżał przez las. Drogi wokół Wrocek są w opłakanym stanie, łaty na łatach, pobocza zarośnięte. Przewozy regionalne skurczyły się do kilku kursów dziennie  między większymi miastami. Poza nimi - pustka. Prowincja jest już teraz bardziej odcięta od miast niż trzy dekady temu. Dlatego Roman coraz częściej prosi sąsiadów - nielicznych, którzy zostali - o zrobienie zakupów. A sąsiedzi? Krzysztof, 93 lata, mieszka dwa domy dalej. Pani Zofia, 82 lata ma piętrówkę nieopodal drogi krajowej. Wszyscy w podobnej sytuacji, zdani na siebie nawzajem. Po opiece medycznej też nie wiele zostało. Kiedyś we Wrockach był lekarz pierwszego kontaktu, a nawet gabinet dentystyczny. Dziś najbliższa przychodnia jest w Golubiu. Pielęgniarka środowiskowa dojeżdża raz w tygodniu, ale ledwo zipie, bo ma pod opieką dziesiątki takich staruszków w gminie. Gdy Roman złamał nogę dwa lata temu, karetka jechała ponad cztery godziny, bo była pora urlopowa i jedna obsadzała cały wielki rejon. Usługi publiczne skurczyły się do absolutnego minimum, a jakość drastycznie spadła. Brakuje nie tylko lekarzy i pielęgniarek, ale też urzędników, kurierów, pracowników komunalnych. Co dwa miesiące przyjeżdża do wsi  obwoźny elektryk, który świadczy drobne usługi.

 

 

Niedobór siły

 

W 2040 roku rolnicy z Wrock skapitulowali. Jeden po drugim sprzedawał ziemię holdingowi rolnemu. Wielkie korporacje, oprócz kliku serwisantów, nie potrębują już prawie w ogóle ludzi, bo wszystkie maszyny sterowane są zdalnie, a operatorzy zarządzają nimi z Erytrei albo Maroka. Pola wyglądają teraz jak gigantyczne, bezludne fabryki żywności. Wieczorem Roman siada przed komputerem. Wiadomości? Oczywiście, dominują tematy „kryzysu demograficznego”, „niedoborów siły roboczej” i „niewydolności systemu emerytalnego”. Rząd, od lat zdominowany przez partie, które w kampanii obiecywały seniorom godne życie, nie potrafi znaleźć rozwiązania. Z roku na rok gorzej - denerwuje się Roman. Jego emerytura, choć waloryzowana, ledwo starcza na rachunki. Na szczęście na 20 arach uprawia się jeszcze trochę warzyw.

 

Z wiatrówką przy oknie

 

Granice Polski zostały ostatecznie zamknięte w 2030 roku, po wielkiej inwazji migrantów z Libii, która wywołała ogromne protesty społeczne. Od tego czasu rządziło w Polsce wiele koalicji, ale niemal zawsze dominującą siłą jest PdP (Polska dla Polaków). W okolicy coraz częściej dochodzi do kradzieży. Policyjny patrol, który kiedyś regularnie odwiedzał wieś, teraz zajeżdża sporadycznie, może raz na dwa tygodnie. Są plotki o bandach z całkowicie wyludnionych okolic Lipna, które grasują po opustoszałych wsiach. Roman boi się zostawić dom na dłużej, nawet na wyjazd do lekarza. Zamki zainstalował podwójne, do tego okiennice. Wiatrówkę ma zawsze pod ręką. Kościół? Msza już tylko raz w miesiącu, bo księży brakuje. W całej północnej Polsce pozostało już tylko jedno seminarium, w Toruniu. Za to cmentarz powiększa się z roku na rok. Grabarz musi przyjeżdżać aż z Dębowej Łąki. Ksiądz nie ma czasu obsługiwać pogrzebów, więc najczęściej celebrę sprawuje 46-letina Daria, która trzy lata temu wyświęcono na diakonisę. Roman dziękuje Bogu, że niewiele zostało mu życia. Że nie doczeka chwili, kiedy Wrocki zamienia się w wioskę duchów.

 

Polska Julii. Refugees welcome! Łatamy demograficzną dziurę

 

Bydgoszcz 10 lipca 2055. Słońce leniwie wschodzi nad Bydgoszczą. Julia, zadbana 50-latka, budzi się w swoim dwupokojowym mieszkaniu na ósmym piętrze wieżowca. Mimo wczesnej pory za oknem słychać już gwar. Julia nie przypuszczała, że wspomni kiedyś swoje zatłoczone miasto w dzieciństwie jako ciche. Dziś cisza ustąpiła miejsca kakofonii dziesiątek języków, śpiewom z pobliskiego meczetu i basowemu dudnieniu muzyki z osiedlowych bram.

 

Misjonarz z Afryki

 

Julia ma dójkę dzieci - 20-letniego syna i 17-letnią córkę. To rzadkość w statystykach. W 2025 roku średnia wieku w Polsce wynosiła 43 lata, a demografowie bili na alarm. Rynek pracy załamał się w 2028 roku, system emerytalny dotarł na skraj niewydolności. Rząd pod naciskiem lobby przemysłowego postanowił szerzej otworzyć granice. Nie na poziomie 450 000 rocznie, jak postulowano, ale do 2060 roku z limitem 350 000 rocznie. Nie było czasu na selekcję i długie programy integracyjne. Kryzys był zbyt głęboki. W efekcie, w ciągu zaledwie kilkunastu lat, do Polski napłynęło 5,8 miliona ludzi, głównie z bliskiego Wschodu, Czarnej Afryki i Pakistanu. W nowej Polsce „biały” Kościół jest już w zasadzie w zaniku. Wielkie, zabytkowe świątynie w centach miast otwarte są tylko w niedzielę, ale na mszach widać jedynie kilka siwych głów. Gdyby nie afrykańscy wikariusze, wiele świątyń już dawno trzeba by zamknąć albo zamienić w meczety, jak to się stało z Bazyliką. Za to w czarnych Dzielicach Bydgoszczy - wręcz przeciwnie. Wynajęte przez wspólnoty zielonoświątkowe hale fabryczne i sale sportowe tętnią życiem. Tam jednak rzadko zobaczysz białego na nabożeństwie.

 

Za płotem w Osielsku

 

Codzienność Julii to bieganina. Jej praca w sektorze usług (obsługa klienta w dużej korporacji logistycznej) wiąże się z nieustannym stresem. Najgorsze są problemy językowe. Wielu migrantów, zwłaszcza starszych, nigdy nie nauczyło się polskiego w stopniu komunikatywnym. Porozumiewają się łamanym pidgin English, francuskim lub gestami. Niektórzy do dziś mówią tylko w urdu. Zespoły w pracy to prawdziwa wieża Babel, rytuał ciągłych kompromisów, aby uniknąć konfliktów. A korporacja za wszelką cenę chce uniknąć kłopotów na tle etnicznym. Zarobki? U Julii zatrzymały się wiele lat temu. Nic dziwnego, konkurencja o każde stanińsko jest ogromna. Gorzej w usługach, fabrykach i w budowlance, gdzie nie trzeba większych kwalifikacji. Tam trudno znaleźć robotę za więcej niż minimum. Poranna podróż do pracy to dla Julii udręka. Komunikacja publiczna, choć rozbudowana, jest zatłoczona i ledwo nadąża za potrzebami miasta. Bogaci wynieśli się do zamkniętych oaz, takich jak Osielsko, w kamienicach w centrum pozostali głównie migranci. W przepełnionych autobusach ludzie rozmawiają głośno w różnych językach. Po kilku nieprzyjemnych zdarzeniach, Julia nie zwraca już nikomu uwagi.

 

Wszystkie kolory spraju

 

Codzienność Julii to nieustanne zderzenie z niedoskonałością. System socjalny, dawno już przeciążony demograficznie, nie był gotowy na tak masowy napływ ludności. Frustrujące są przede wszystkim gigantyczne kolejki do urzędów, w których Julia regularnie traci pół dnia na prośbę załatwienia najprostszych spraw. Mnożą się problemy z wypłatą świadczeń, bo wielu migrantów miga się od pracy. Mieszkanie komunalne, w którym Julia się wychowała to dziś marzenie ściętej głowy. Wielu migrantów mieszka w osiedlach baraków na peryferiach, gdzie nie zapuszcza się nawet policja, a strażacy odmawiają interwencji. Biurokracja, już wcześniej niewydolna, praktycznie się załamała pod naporem milionów nowych spraw i brakiem personelu. Julia widuje skutki tego chaosu na co dzień: migranci śpią na ławkach w parkach, w śmietnikach. Do tego ta nieustanna, irytująca żebranina i zaczepianie kobiet. W miarę jak miasto rozrastało się chaotycznie, a władze koncentrowały się na zaspokajaniu najpilniejszych potrzeb bytowych, w zapomnienie popadła substancja Bydgoszczy. Spacer po centrum, który kiedyś był przyjemnością, to dziś wycieczka przez osprajowane ruiny. Piękne, historyczne kamienice bez odpowiedniej opieki popadają w zapomnienie. Większość zajmują dziś liczne afrykańskie rodziny, a miasto przestało radzić sobie z dewastacją. Turystyka, która w latach 20-tych ruszyła z kopyta, już prawie nie istnieje.

 

 

Ta polska nie wróci

 

Największe wyzwanie to szkoła. Syn Julii, teraz 20-letni, miał w klasie tygiel lektur - zaledwie połowa uczniów to Polacy, resztę stanowią dzieci imigrantów. I te ciągłe problemy z integracją, zwłaszcza w starszych klasach. Tarcia i konflikty stały się tak częste, że wielu nauczycieli odeszło z zawodu. Syn Julii często skarżył się, że grupa rówieśników z Bliskiego Wschodu prześladowała jego przyjaciela, Kurda, grożąc mu nożem. Cóż, szkoły są przeciążone, na nauczycieli te zmiany spadły zbyt szybko. Córka, Weronika, łatwiej nawiązywała kontakty, ale i ona opowiadała o kolegach z Pakistanu, którzy trzymają się z dala od reszty i nawet nie podawali dziewczynkom ręki. Od dziewczynek z Tadżykistanu wymagali zakładania chusty na głowę. Najgorsze, że wielu migrantów, zwłaszcza tych przybyłych bez żadnej edukacji, nie zna podstaw polskiej historii i kultury. Symbole narodowe, święta, ważne postaci historyczne - to dla nich puste hasła. Zresztą tradycja jest coraz bardziej marginalizowana w przestrzeni publicznej. Sama Julia ma wrażenie, że opowieści o dawnej Polsce mają coraz mniej sensu dla współczesnych dzieci. Bo ta Polska nigdy nie wróci.

 

Dzielnica bez paragrafów

 

Choć władze starają się ukrywać statystyki, wszyscy wiedzą, że przestępczość, zwłaszcza ta uliczna, znacząco wzrosła. W Bydgoszczy, podobnie jak w innych dużych miastach, pojawiły się „strefy no-go” - dzielnice, w których prawo ulicy zastąpiło paragrafy. Na tych osiedlach żaden właściciel sklepu nie odważy się już sprzedawać wieprzowiny. Jeden plus to to, że alkoholu też nie. W przeciwieństwie do narkotyków. W migranckich dzielnicach są za to dobre targowiska z warzywami i niezłe tanie knajpki z egzotycznymi daniami halal. Wpadają tam od czasu do czasu dzieci Julii. Ona sama by się nie oważyła. W ogóle od wielu lat stara się nie wychodzić o zmroku, a przed wejściem do domu zainstalowała kamerę. W weekendy jest spokojniejsza, bo wtedy na jej osiedlu działa patrol obywatelski. System opieki zdrowotnej, choć zasilony kardami z zagranicy, jest niewydolny. A i tak trudno dogadać się z personelem medycznym, bo pielęgniarki z Indonezji (tych jest najwięcej), mówią po pilsku słabo. Jeszcze przed wielką falą migracji na wizytę u specjalisty czekało się długo. Teraz pozostała już praktycznie prywatna służba zdrowia, a i ta jest przeciążona. Niestety, napięcia społeczne rosną. Widać je w parkach, na ulicach, w komunikacji miejskiej. Wielu etnicznych Polaków narzeka, że obco czują się we własnym kraju, utyskują na utratę tożsamości.

 

Dziurawe patchworki

 

Narasta też frustracja w „nowych Polakach” - mówią o nepotyzmie, dyskryminacji i niespełnionych obietnicach. Nie trzeba być bystrym obserwatorem, żeby wyczuć wzajemną nieufność, jeśli wręcz nie pogardę. Mimo to życie toczy się dalej. Coraz częściej pojawiają się mieszane małżeństwa. Często muszą jednak mierzyć się z niechęcią i nieporozumieniem z obu stron. Socjologowie zwracają uwagę, że wśród rdzennych Polaków obserwuje się dalsze zanikanie tradycyjnych modeli rodzinnych. Julii nie trzeba do tego przekonywać. Widzi, że jej rówieśnicy, nawet jeśli mają dzieci, najczęściej rezygnują ze związków małżeńskich, a liczba zawieranych małżeństw spada, nawet w porównaniu do lat, gdy kryzys demograficzny był już widoczny. Coraz bardziej powszechne są rodziny patchworkowe, nie tylko z powodu rozwodów, ale także jako efekt mieszanych małżeństw i związków, które łączą osoby z różnych kultur i z różnym bagażem życiowym. I nie ma mowy o sielance - nowe struktury rodzinne wymagają kompromisu i radzenia sobie z różnicami kulturowymi, językowymi i religijnymi. Na cenie politycznej lewica, walcząc o głosy migrantów, forsuje kolejne poprawnościowe zmiany w prawie. Ochronę mniejszości i równouprawnienie kulturowe. Grzmią za to środowiska konserwatywne, które domagają się zamknięcia granic i deportacji tych migrantów, którzy nie są zainteresowani pracą. Spory paraliżują parlament, zacierając inne realne problemy.

 

Mowa nienawiści. Nie ma mowy

 

W mediach, biznesie i samorządach coraz częściej na eksponowanych stanowiskach widać migrantów i ich potomków. Julia widzi to nawet w lokalnej telewizji, gdzie wiadomości prezentują czarnoskórzy dziennikarze. W zarządach nawet średnich firm pojawiają się menedżerowie o hinduskich albo wietnamskich korzeniach. Z kolei w samorządach przestali być rzadkością radni z Pakistanu. Dwa lata temu prezydentem Grudziądza został syn migrantów z Bangladeszu. Media kreują cukierkową wizję „Polski dla wszystkich”, która nagminnie rozmija się z codzienną rzeczywistością. Główne serwisy informacyjne i programy publicystyczne zasypują widzów materiałami o sukcesach pojedynczych migrantów, ich wkładzie w kulturę i gospodarkę, o festiwalach wielokulturowych. Marginalizują lub pomijają problemy „państw w państwie”, wzrostu przestępczości, konfliktów kulturowych i napięć. Stwarzają wrażenie, że proces masowej migracji przebiega gładko i bezproblemowo, co potęguje frustrację Julii i jej otoczenia. Restrykcyjna ustawa „o mowie nienawiści” mocno ograniczyła dialog w tej sprawie. Wystarczy dać upust frustracji w Internecie, aby spodziewać się wizyty policji o świcie i konfiskaty komputera.

 

Kraj obcych ludzi

 

Sytuacja demograficzna, mimo masowej migracji, nadal nie poprawia się w spodziewanym stopniu. Wskaźnik dzietności wśród rdzennych Polaków wciąż jest niski, a dzietność wśród migrantów, choć początkowo wyższa, szybko spadła w kolejnych pokoleniach. Dodatkowo, druga i trzecia generacja ukraińskich migrantów wojennych, w przeciwieństwie do rodziców, coraz częściej  akcentuje związki z krajem dziadków. Wielu z nich, choć mówi po polsku i ma polskie wyksztalcenie, poszukuje lepszych perspektyw w Niemczech, Skandynawii czy w Kanadzie. Wieczorem, gdy dzieci pójdą spać, Julia zastanawia się, czy te wszystkie problemy były dobrą ceną za utrzymanie systemu emerytalnego i rynku pracy. Owszem, Polska w 2055 roku nie przeobraziła się w karła, na wzór Węgier, miasta są pełne ludzi, ale poczucie wspólnoty wygasło. Ludzie są, ale kraj wydaje się obcy.

 

 

Źródło: Dziennik Polski, 18 lipca 2025.